Wywiad: Rak piersi nie odbiera im urody!
To wszystko sprawia, że u pacjentek z rakiem piersi i innymi nowotworami zabiegi medycyny estetycznej wymagają większej uważności i ostrożności niż u niechorujących. Są jednak nie tylko możliwe i w większości przypadków bezpieczne, ale często konieczne dla utrzymania dobrego samopoczucia i pozytywnej samooceny. A te dwie jakości w sytuacji choroby są niezwykle potrzebne. Jak bardzo? O tym przekonacie się, czytając naszą rozmowę z czterema niezwykłymi kobietami, które zachorowały na raka piersi. Trzy z nich z powodzeniem i radością korzystają z dobrodziejstwa medycyny estetycznej. Czwarta przygląda się przyjaciółkom i ostrożnie przymierza do jednego z zabiegów. Z nami podzieliły się swoimi historiami.
„Że go wyczuła – to cud”
Ola, 46 lat, prawniczka. Diagnozę postawiono jej w 2019 roku. W momencie, w którym była w pełni aktywna zawodowo, sportowo, towarzysko.
– Balsamując ciało, w tym piersi, wyczułam guzek. Zaniepokoiło mnie to, bo wcześniej go tam nie było, a znałam dobrze swoje ciało. Guz był na tyle schowany, że któryś z onkologów powiedział mi potem, że to cud, że go wyczułam. Robiłam nawet za królika doświadczalnego przed studentami z zagranicy, którzy uczyli się na mnie jak badać tego rodzaju guzy. Większość miała problem z odnalezieniem – wspomina Ola.
Guz miał 18 milimetrów. Ola nie spanikowała, w ciągu kilku dni umówiła się do ginekologa, potem do radiologa – badanie USG wskazywało na nowotwór złośliwy. Diagnozowano ją dwa miesiące, bo wyniki nie były jednoznaczne. Okazało się, że to nowotwór HER-2 ujemny, zależny od hormonów. Nie był to też jedyny guz. Rozpoczęła półroczną chemioterapię, po której, choć mogła też zrobić operację oszczędzającą, zdecydowała się na podwójną mastektomię – mówi, że nie chciała się martwić czy za chwilę nie pojawi się trzeci guz. Usunięto jej też węzły. Po operacji przeszła radioterapię. Ola ma obciążenia rodzinne – jej ciocia zmarła na raka piersi w młodym wieku, a obecnie choruje jej kuzynka.
– Bałam się trochę tego usunięcia węzłów, że będę miała niesprawną rękę. Ale okazało się, że funkcjonuję normalnie. Przed diagnozą uprawiałam wspinaczkę skałkową i z powodzeniem uprawiam ją nadal! – cieszy się prawniczka.
„Fasolka z łepka od szpilki”
Druga Ola jest specjalistką do spraw jakości i środowiska w branży automotive. Ma 38 lat, ale w opowieści chce cofnąć się aż do lat 90. ubiegłego wieku.
– Pamiętacie taki serial Beverly Hills 90210? Nie oglądałam go za bardzo, ale zapamiętałam wyjątkowo jeden odcinek. Tam był motyw, że u jednej z bohaterek podejrzewano raka piersi. Miałam może dziesięć lat, byłam smarkulą, ale ten odcinek jakoś mi zakodował, że „badamy piersi”. Został mi odruch, że jak prysznic, to sprawdzamy. W 2018, w wieku 33 lat, roku urodziłam dziecko. Syn był „cycoholikiem”. Przygotowywałam się mentalnie, żeby odstawić go wreszcie od piersi, byłam nawet na warsztatach laktacyjnych i dowiedziałam się, że wbrew powszechnej opinii, piersi podczas karmienia należy badać. Któregoś dnia w styczniu 2019 brałam prysznic po wieczornym karmieniu i wyczułam w lewej piersi coś dosłownie jak łepek od szpilki. Miałam za kilka dni wizytę u ginekologa, więc sądziłam, że coś mi powie. Namówiony na badanie stwierdził, że to raczej kanał mleczny. Był luty. W czerwcu przyplątał mi się stan zapalny w tej piersi, ale też usłyszałam, że wystarczą okłady z liści kapusty. A w lipcu po wieczornym karmieniu położyłam się na boku, podrapałam się po piersi, i wyczułam już „fasolkę”. Taki dobry „jaś” – mówi druga Ola.
Zapytała męża. Dotknął i powiedział, że też coś czuje. Ola umówiła się do radiologa, zbadał ją po tygodniu i natychmiast zlecił mammografię. Potem karta DILO, biopsje, chemioterapia i operacja, bo zmiana – półtoracentymetrowa – okazała się złośliwa. Oli pobrano jeszcze z jajników komórki jajowe, żeby mogła mieć kolejne dzieci.
– Za zabezpieczenie płodności musiałam zapłacić z własnej kieszeni, ale wiedziałam, że będę chciała dać mojemu synowi rodzeństwo. W sobotę mi je pobrano, a we wtorek miałam pierwszą chemioterapię. Łącznie miałam ich sześć. A potem usunięto mi lewą pierś z jednoczesną rekonstrukcją. W październiku 2021 skończyłam immunoterapię. Od dwóch lat jest, odpukać, w porządku. Nie wiem czy odważę się jeszcze mieć dziecko, bo wtedy trzeba odstawić leczenie – mówi druga Ola.
Cieszy się ze zdrowia, ale wciąż nie podoba się jej trochę, że lewa pierś jest mniejsza od prawej.
– No taki mi dobrali implant. A kto by przewidział, że przytyję?! Lewa jest teraz dwa rozmiary mniejsza od prawej. Na szczęście znalazłam fajny stanik. Mogłabym w sumie zrobić tę symetryzację, ale może zdecyduję się na ciążę, więc czy warto ją robić? Wtedy zmieni mi się rozmiar. Mogłabym profilaktycznie usunąć pierś, ale wtedy już z własnych środków, a my mamy się budować i żal mi pieniędzy. Wolę sobie za tę pierś zrobić kuchnię– śmieje się.
„Zrazikowy? Niech pani nie żartuje”
Karolina jest okulistką. Ma 43 lata. Rak piersi nie wybiera – dopada także lekarzy. I potrafi potężnie zaskoczyć.
– Zawsze miałam mastopatyczne piersi, pełno guzków, torbieli. Znałam dobrze te moje piersi. Rok 2020, głęboka pandemia, leżę w wannie. I nagle czuję wyraźne podłużne zgrubienie w lewej piersi. Wiedziałam, że coś jest nie tak, bo to była pierwsza faza cyklu. Pomyślałam w pierwszej chwili, że to jednak torbiel, że może się uderzyłam, może naciągnęłam jakieś ścięgno. Próbowałam umówić się na USG, ale wszystko było pozamykane. W końcu trafiłam na Szamarzewskiego. W mammografii nic nie wyszło, a w USG – że łagodna zmiana. Zrobili biopsję, okazało się, że to rak zrazikowy. Nie tworzy guzków. Mnie w rezonansie świeciła właściwie cała pierś – mówi Karolina.
Wszystko brzmiało jak jakaś ironia losu. Ten rak to tylko 10% raków piersi. Dotyka starsze kobiety, a ona miała 40 lat. Głównie otyłe, a Karolina ma figurę modelki. Przeważnie te z dużymi piersiami, a ona miała zawsze mały biust. Sami lekarze nie mogli uwierzyć.
Usunięto jej obie piersi, bo w drugiej też były zmiany, a w tym rodzaju raka nie robi się operacji oszczędzających. Ze względu na zaawansowanie raka przeszła też radioterapię. Wszystko w czasie, kiedy nie można było dodzwonić się do lekarzy, a wizyta u specjalisty graniczyła z cudem.
„Diagnoza odebrana na schodach”
Joanna ma 36 lat. Jest po resocjalizacji i doradztwie zawodowym. Zajmuje się też rekrutacją i zdobywa nowe kwalifikacje.
– Za chwilę będę mieć czwartą rocznicę wymacania guza – pamiętny 11 listopada. Trzy miesiące wcześniej na raka zmarła mama mojego partnera. Rak kojarzył się więc w jeden sposób. Przy balsamowaniu wyczułam guz „na godzinie 12.30”, czyli w typowym dla raka piersi miejscu. Mam niewielkie piersi, budowy gruczołowej. Przez cały poprzedzający rok miałam dużo różnych objawów, których nikt nie potrafił zdiagnozować – zaburzenia miesiączkowania, wypadanie włosów, przybieranie na wadze mimo diety i ćwiczeń. Chodziłam po endokrynologach i innych specjalistach. Na końcu polecono mi psychiatrę. W kilka dni po wykryciu trafiłam do mojej ginekolog. Zrobiła USG i natychmiast umówiła mnie na biopsję. Pracowałam wtedy na uczelni, ale też dużo wyjeżdżałam. To był czas bardzo rozwojowy – miałam za chwile podjąć nowe wyzwania zawodowe. Byłam akurat za granicą i diagnozę usłyszałam, siedząc na hotelowych schodach w Londynie – wspomina Joanna.
Cała diagnoza ciągnęła się kilka miesięcy. Czasem trzeba było twardo stanąć w swojej obronie wobec systemu. A to problemy z kartą DILO, a to opóźnianie terminu kolejnej diagnostyki, bo lekarz w centrum onkologii diagnozę spoza NFZ-u potraktował jako „podejrzenie”, a nie „rozpoznanie”. Ostatecznie stwierdzono u niej raka HER-2 dodatniego. W końcu Joanna 4 lutego 2020, akurat w Światowy Dzień Onkologii, zaczęła pierwszą chemioterapię. Wtedy miała już zajęty jeden węzeł.
– Moje leczenie przypadło na czas pandemicznych kwarantann. Czyli głównie się izolowałam, co nie poprawiało samopoczucia. Chciałam zrobić mastektomię, ale skończyło się na operacji oszczędzającej. Chirurg przedstawił mi najnowsze wyniki badań i przekonał do niej. Bałam się wycięcia wszystkich węzłów. Poniekąd słusznie, bo doszło u mnie do uszkodzenia nerwów i pojawiają się obrzęki. To jakaś uciążliwość, ale można z tym żyć. Wtedy najnowszy, skuteczny u mnie lek, nie był jeszcze refundowany. Potrzebowałam czternastu dawek, a jedna kosztowała 8 tys. zł. Pamiętam, że wtedy schudłam, a dawki przeliczało się na masę ciała, więc nawet się cieszyłam. Musiałam wesprzeć się zbiórką publiczną, inaczej nie dałabym rady – wspomina Joanna.
„Na chemię w makijażu”
Wszystkie dziś są „czyste”, ale Karolina mówi, że drży za każdym razem, kiedy ma odczytać wyniki. Stresują się przed badaniami. Kiedy wynik jest dobry, to ulga nie ma się z czym równać. Kiedy usłyszały diagnozę i rozpoczynały leczenie, szukały pomocy psychologów, ale nie wszystkie dobrze trafiły. Obie Ole rozczarowały się, psychoterapeutom chyba zabrakło doświadczenia, ale Karolinie pomogły terapeutki metody simontonowskiej, a Joannie udział w terapii grupowej.
– Co mi pomogło? Chyba odkrycie, że nie trzeba traktować tych złych myśli jak wroga, nie odpychać ich od siebie, tylko przyglądać się im. Dać sobie czas i pozwolenie na to, że może też być nam źle – mówi Karolina.
– W powszechnej świadomości jest takie oczekiwanie, że my mamy „walczyć”. Że to jest wojna. Ciągle na niej musimy być. A to nie tak. Ja odpowiadam, że nie walczę z rakiem ja z nim po prostu żyję – mówi Ola.
– Denerwuje nas, kiedy mówi się „przegrała z rakiem”. Przecież to nie jest wina tych osób! My mówimy, że leczymy raka, a nie walczymy z nim – mówi Karolina, a Joanna dodaje, że rozumie, że mogą być osoby, którym ta świadomość bycia na wojnie daje siłę.
– Dla mnie najważniejsze było chyba oddemonizowanie śmierci i możliwość rozmawiania o niej. Kiedy zachorowałam, myślałam po niej, przygotowywałam się do niej i bałam się jej. Po terapii na spokojnie zrozumiałam po prostu, że jestem śmiertelna. Dopiero wtedy można zacząć żyć w pełni, kiedy zdamy sobie z tej śmiertelności. I nauczyć się dawać sobie małe przyjemności – mówi Joanna.
Dziś wszystkie muszą znosić dużo wcześniejszą przekwitanie. Z tą różnicą, że naturalnie klimakterium dzieje się stopniowo, a u nich nastąpiło niemal z dnia na dzień, z rozpoczęciem leczenia. Jak wiele z nas, narzekają na koncentrację, słabszą pamięć, uczucie gorąca i męczliwość. Ale zgodnie mówią, że choroba nie sprawiła, że zobojętniało im to, jak wyglądają. Czuły, że dalej chcą dbać o kondycję i urodę, choć każda na inny sposób. Trzy z nich zdążyły już kilkukrotnie skorzystać z zabiegów medycyny estetycznej.
– Mam taką pracę, że pojawiam się często wśród ludzi, występuję. Zawsze chodziłam do kosmetyczek, ale kiedy dowiedziały się, że rak, niektóre zaczęły odmawiać usług. Jak jakaś klątwa. Ale udało mi się utrzymać rytuał, że po każdej chemioterapii robię manicure i pedicure hybrydowy. W ten sposób też się zmuszałam, żeby wstać i umalować się. Bo przecież jest umówiona kosmetyczka – mówi Ola prawniczka i dodaje, że wiele pacjentek onkologicznych żyje w przeświadczeniu, że nie mogą poprawiać urody. Tymczasem jest inaczej
– Miałam to szczęście, że poznałam dr Olgę Milbrandt, która świetnie orientuje się co wolno, czego nie. Zrobiłam już wypełnienie policzków i bardzo lekko powiększyłam usta. Ta sztuczna menopauza trochę szkodzi urodzie. Raz też poddałam się mezoterapii igłowej – mówi Ola prawniczka.
Druga Ola, choć zadowolona jest ze swoich urodowych genów, ale wymuszona menopauza sprawia, że skóra wiotczeje. Z pomocą przyszedł jej kwas hialuronowy wstrzyknięty w policzki.
– Po tym kwasie usłyszałam od mojego trenera „schudłaś na twarzy!” A mąż nie lubi, kiedy „ostrzę”, czyli robię marsową minę. Więc poprosiłam dr Olgę jeszcze o botoks w lwią zmarszczkę. Psychicznie poczułam się dużo lepiej – mówi Ola.
Joanna przed chorobą chodziła do kosmetyczki od wielkiego dzwonu, ale lubi się malować na co dzień. Na każdą chemię chodziła wymalowana.
– Po chemioterapii strasznie posypała mi się cera. Od sterydów miałam ropiejące wrzody, skóra była sucha, łuszczyła się, swędziała, bolała. Po leczeniu czułam się dwadzieścia lat starsza. Pogłębiła mi się lwia zmarszczka, z trudem oglądałam odbicie w lustrze. W gabinecie Milbrandt zrobiłam botoks w lwią zmarszczkę, wypełnienie doliny łez i policzków kwasem hialuronowym, a ostatnio mezoterapię igłową – mówi Joanna.
Karolina przysłuchuje się przyjaciółkom. Lubi bardziej naturalne metody dbania o urodę, jak masaże, choćby kobido. Jest zadowolona ze swojej urody, nie ma pilnej potrzeby jej poprawiania, ale zastanawia się nad złagodzeniem lwiej zmarszczki i wygładzeniem czoła. Podobają jej się za to tatuaże koleżanek.
Ich historie poruszają i dają siłę. Gdyby nie ich upór i wyglądająca czasem na przesadną czujność, ich losy mogły potoczyć się inaczej. Są dowodem na to, że walka o siebie to nie puste słowa, a kiedy stawką jest nasze życie, warto poruszyć niebo i ziemię, bez względu na to jak wypadniemy przed światem. Patrzę na ich pogodne, świeże, uśmiechnięte i naturalne twarze. I wiem, że życie to, oprócz strachu i smutku, także te małe radości. Miałam ich w rozmowie z nimi mnóstwo.